Lubię swoją pracę. Serio. Szczególnie wtedy, kiedy w napięciu czekam na zlecenie na konkretny tydzień, bo w każdym dostaje się inne i nigdy nie wiesz, na jaką tematykę trafisz. Ekscytacja jak na meczu.
A potem okazuje się, że jak już dostaniesz, to... musisz pracować 😟
Ale ok, załóżmy, że się da, szczególnie pierwsze teksty. I na luzie piszesz, piszesz... aż puka deadline. Nie, on dobija się jak policja do domu gangstera o 6 rano. I zostaje ostatnia noc, już i tak naciągnięta, ale przecież wszyscy śpią, więc załóżmy, że do tej 8 rano jest jeszcze wczoraj.
I jest sobie ostatnia noc, piszesz - chcesz pisać, bo już czujesz oddech tego dedlajna na ramieniu... Ale w bluzie za gorąco. Bez bluzy za zimno. Jakieś 2 włoski smyrają mnie w czoło. Nie, za mocno wpięłam wsuwki. Kurde, za słabo i włosy mi lecą. W głowie "Cambio dolor..." - dlaczego? Weź to ktoś ode mnie, przecież nigdy nie oglądałam "Zbuntowanego anioła", a ta piosenka jest denerwująca! Jednak mi za zimno, no! Jak mnie swędzi nos! Dlaczego komputer tak głośno chodzi? Nieeee, teraz swędzi mnie oko! Dobra, piszę, przecież muszę to wreszcie napisać... A!!! Jeszcze nigdzie nie chwaliłam młodego LFC za wygrany mecz! Nie, no dobra, piszę... zaraz, jak wrócę z wc... Dlaczego w moich czasach mandarynki łatwiej się obierało? Jak zjem, to będę pisać. Tylko najpierw podłączę telefon do ładowarki... Jaka prawie 3:00???
Ale prawie 3:00... To jeszcze poczekam, bo przecież z adrenaliną, ze łzami w oczach zawsze pisze mi się szybciej i lepiej...
Póki co, strzelę sobie kolejnego bloga.
No co? Miałam ich już 10 albo coś koło tego i... nic. Nie ma komu pisać.
Przecież sama sobie nie płacę, a pisać dla kasy, pisać dla uspokojenia i jeszcze niby dla rozrywki?
Za dużo, panie...